Psalm 81,10
„Nie będziesz miał obcego boga,
cudzemu bogu nie będziesz się kłaniał.”
Jak wiele dobra wynikło z tego zakazu i jak wiele zła.
Monoteizm hebrajski był chyba nawet i z punktu widzenia kulturowego, ogólnoludzkiego słuszniejszy niż kulty ościenne, był bardziej wysublimowany myślowo. W powyższej formule, jak i w pierwszym przykazaniu Dekalogu pobrzmiewa jednak jakby pojmowanie Boga jako SWOJEGO, jako Boga swego plemienia, nie tyle jedynego, ile MOJEGO.
W religioznawstwie mamy termin „henoteizm”: chodzi o wyróżnienie jednego z bogów panteonu politeistycznego. Czy religia Żydów przeszła przez taki etap?
„Leksykon teologii fundamentalnej” (Wydawnictwo M, Lublin-Kraków 2002) powiada, że „zdaniem niektórych teologów i biblistów henoteizm cechował najstarszą formę religii Izraela (do VI w. przed Chrystusem), gdzie Jahwe czczony był jako najwyższy Bóg obok innych, niższych rangą bóstw pogańskich”. Nie tylko tutaj, także w innych dziś przeczytanych książkach nie znalazłem wyraźnego potwierdzenia myśli, którą wyczytałem ongiś, że cudzy bóg był do niczego, bo po prostu był cudzy – ale chyba ta plemienność Boga, ten „teoegocentryzm” rzeczywiście kaził początkowo religię Izraela. W sensie nie tylko intelektualnym: także moralnym. O swoją własność walczy się do upadłego. Religijność potrafi demoralizować.
A przecież trzeba pojmować Boga, tak jak w wierszu jednego z największych teologów polskich, księdza Jana Twardowskiego:
„Napisał: Mój Bóg, ale przekreślił, bo przecież pomyślał:
o tyle mój, o ile jestem sobkiem
napisał: Bóg ludzkości, ale się ugryzł w język,
bo przypomniał sobie jeszcze aniołów i kamienie
podobne w śniegu do królików
wreszcie napisał tylko: Bóg. Nic więcej.
Jeszcze za dużo napisał.”
Wiersz „Nic więcej” cytuję z pierwszego wydania „Znaków ufności” (Wydawnictwo „Znak”, Kraków 1970).
Dopadł mnie jakiś wirus kataralny, więc następny wpis chyba dopiero w poniedziałek.