Ewangelia Łukasza 16,19-31
Perykopa o bogaczu i Łazarzu. Przesłanie takie, jak w „Dziadach”, Mickiewicz czytał Biblię: „Kto za życia chociaż raz był w niebie, ten po śmierci nie trafi tam od razu”. Tu majętnemu szczęściło się nawet permanentnie, nie może się zatem w Otchłani (piekle może nie wiecznym, niemniej niewątpliwie ognistym) doprosić u Boga o kroplę litości, Łazarz natomiast spoczywa na łonie Abrahama. W domyśle jest najpewniej założenie, że samo bogactwo nie grzech, ale niewrażliwość na nędzę bliźniego, i to w istocie mówi też tutaj Ewangelia. Łukasz „socjaldemokratyzował”, ale nie aż tak radykalnie. Zauważał przecież dobrych, a majętnych, i łajdaczków, którym się nie przelewa, los im w ogóle już za życia nie sprzyja. Mnie natomiast napisało się do „GW” taki felieton o dwóch literackich nowościach. Współczesnych apokryfów sporo, zaliczę do nich również „Dzieciństwo Jezusa” i „Lata szkolne Jezusa” J.M. Coetzeego, wydane właśnie przez Znak. Taka kwalifikacja tych książek noblisty jest oczywiście dyskusyjna. Ryzykuję ją, choć jako publicysta religijny mogę być posądzony łatwo o tego rodzaju misjonarstwo. Że zasugerowałem się informacją Anny Sak w miesięczniku „Znak” (nr 631/2007), iż urodzony w Polsce pradziadek autora Baltazar Dubiel, zanim wyemigrował do Afryki, kształcił się chyba na misjonarza. Pisarz zresztą odwiedził, a jakże, swoją praojczyznę, prarodzinny Odolanów i swego przyjaciela Ryszarda Kapuścińskiego. Wracam do mojej egzegezy powieści.Apokryf to naturalnie w sensie słowa szerokim. Można by nawet upierać się, że sześcioletni bohater nie ma z tą religijną postacią właściwie nic wspólnego. Tyle że jest dzieckiem dosyć niezwykłym, jednak zwyczajnie nieznośnym, wiedzącym wszystko lepiej niż jego przybrani rodzice, upierającym się przy swoich pomysłach. Ja wszelako, nie tylko dlatego, że to moja tematyczna inklinacja, obstaję przy poglądzie, że tytuły tych książek mają zasadnicze znaczenie. Moim zdaniem ów David to jednak jakoś dziecię Jezus. Jego opiekunowie też są postaciami dziwnymi. Uchodźcy, to normalne w dzisiejszym świecie, ale zupełnie nie wiadomo, skąd, bez pamięci o przeszłości. Nie przypominają raczej Maryi i Józefa, Dawidek natomiast podkreśla sam swoją szczególność. Owszem, nie swoją boską osobowość, trzeba wszelako wiedzieć, że bibliści dzisiejsi nie twierdzą wcale, że Chrystus czuł się Synem Bożym już dzieckiem w kolebce: „Czynił postępy w mądrości, w łasce u Boga i u ludzi” – powiada Łukasz (2,52). To dziecko ma u Coetzeego samoświadomość niejasną, ale całkiem niezwykłą. Autor zaznacza to, głównie w drugim tomie, wielokrotnie. Nie twierdzę, rzecz jasna, że jest to tak zwana powieść katolicka czy chrześcijańska, nie wciskam tu żadnego apologetycznego kitu. Dodam tylko, że zachowanie Dawidka, choć nie przypomina on zgoła łagodniutkiego baranka, świadczy o jego niezwykłej duchowej wrażliwości na cudzą niedolę. Nie dowodzę swojego dalej, odsyłam do tekstu, radzę własną lekturę. Można natomiast zapytać, czy David jest opowieści bohaterem głównym. Najwięcej niewątpliwie jest o jego opiekunie Simonie. Ten człowiek znalazł chłopca, opiekuje się nim niezmiernie troskliwie, w drodze jakiegoś dziwnego natchnienia znajduje mu matkę, uznaje za nią niejaką Ines i skutecznie przekonuje ją do tej roli. Niezwykłości podobnych, w tej skądinąd „normalnej”, wręcz staroświeckiej narracji, sporo. Co zaś do Simona, to on nadzwyczajności podopiecznego chyba nie rozumie, choć zakończenie drugiego tomu jest dla mnie wieloznaczne. Religia jako taniec? Poczekajmy na tom trzeci, bo to podobno trylogia.