Święty Józef z Nazaretu i jego potomek, Józef Puciłowski OP

2 Księga Samuela 7,4-5a.12-14a.16
List do Rzymian 4, 13.16-18.22
Ewangelia Mateusza 1,16.18-21.24a
 Dopiero dzisiaj wspominamy liturgicznie św. Józefa, zwanego Oblubieńcem Najśw. Maryi Panny, bo choć to święty wielki, niedziela wielkopostna ważniejsza.
Oblubieńcem jej był, nie mężem, w chrześcijaństwie trwa tradycja, że było to małżeństwo „białe”, że – jak czytamy w dzisiejszym tekście ewangelicznym – Józef wziął Maryję do siebie, choć nie on był ojcem dziecka. „I nie znał jej, aż urodziła syna” (EPP) – powiada Ewangelia już poza dzisiejszym przydziałem tekstowym. Otóż jest to zdanie wieloznaczne. Katolicy i prawosławni interpretują je, jak w przypisie Biblia Poznańska: „Wstrzemięźliwość Józefa zachowana nie uległa zmianie później. Mt nie zajmuje się tym tematem”, natomiast ewangelicy rozumieją je po prostu w ten sposób, że Józef mógł mieć rodzone dzieci później, pewnie właśnie owych synów (i córki), o których piszą dalej wszyscy czterej ewangeliści.
Pomyślałem sobie jednak, że nawet jeśli nie miał dzieci w sensie biologicznym, bo „nie znał” Maryi i później, to ma potomstwo szczególne: wszystkich Józefów i wszystkie Józefiny, których jest patronem. W Księdze Samuela czytamy dzisiaj o potomstwie Dawida, a w Liście do Rzymian o potomstwie Abrahama i myślimy o Józefowym Wychowanku, ale można też w Józefową uroczystość pomyśleć o tylu jego potomkach, jego imiennikach i imienniczkach, którzy zostali z nim jakoś przez imię chrzestne połączeni. Otóż ja pomyślałem o przyjacielu moim, Józefie Puciłowskim, dominikaninie znakomitym. Znam go bite pół wieku. To mój przecież krajan, bo pochodzi podobnie jak ja z Jeleniej Góry. Podobnie jak ja nie urodził się tam, niemniej przeżył dzieciństwo i pierwszą młodość. Potem, ja też, studiował na Uniwersytecie Wrocławskim, co prawda siedem lat po mnie, bo o tyle jest młodszy, i historię, nie polonistykę, ale to kierunki sąsiedzkie.
A potem łączyła nas działalność w Klubach Inteligencji Katolickiej: on działał we wrocławskim, ja już w warszawskim, bo wywędrowałem za pracą (w „Więzi”) do stolicy, ale to jedno środowisko niemal. A wreszcie on jeszcze mocniej zaangażował się kościelnie, bo stał się zakonnikiem, ja pozostałem katolikiem świeckim, ale myślami jestem coraz mocniej teologiem. No i podobni jesteśmy do siebie z powodu, by tak rzec, nachylenia protestanckiego. On urodził się jako „kalwin”, jak to nazywa się w Polsce ewangelików reformowanych, ja jestem, co prawda, katolikiem rzymskim od samego poczęcia, ale ciotka, kalwinka właśnie, opiekowała się położniczo moim urodzeniem się, a potem związałem się przyjaźnią z różnymi tymi ewangelikami.
Miał matkę kalwinkę Węgierkę, w tym kraju się urodził i ten język jest jego macierzystym, polskiego nauczył się później. Gdy zaś jego matka zamieszkała z nim w Jeleniej Górze, doświadczyła wrogości ze strony miejscowych. Nazywali ją Szwabką, bo nie mówiła po polsku, nie chodziła do kościoła, więc wuj pastor (!) namówił ją, by wraz z nim przeszła na katolicyzm, bo inaczej zrobią z niego komunistę. Zostały jednak w Józku protestanckie gusta: napisał, że „koledzy «heretycy» lepiej znają Biblię. My zabrnęliśmy we wszelkiego rodzaju cudeńka, przeróżne nabożeństwa – bądź co bądź drugorzędne – a zagubiliśmy Pismo Święte”.
A napisał to w książce pt. „Żyć nie umierać”, czyli jak wierzyć i nie zdziadzieć”, wydanej w zeszłym roku przez krakowski jezuicki WAM. Publikacji niezwykle pożytecznej, bo nastawionej duszpastersko. Czyli dla zwyczajnych ludzi i o zwyczajnych ludziach. A zna się na takowych, bo spowiada często i gęsto. Oto jedna z jego licznych opowiastek o spotkaniach w konfesjonale: „Przyszła kobieta pożalić się na swojego zięcia, bo ten mimo jej uwag nie chodził na mszę świętą. Nieopatrznie zapytałem, ile razy do roku zwraca mu uwagę,zakładając zdroworozsądkowo, iż skłaniają ją do tego kościelne święta. Była zaskoczona i oburzona moim pytaniem, gdyż napominała zięcia nawet kilka razy dziennie. Spokojnie odpowiedziałem, że w takiej sytuacji sam też unikałbym kościoła, a ona wściekła się na mnie i poszła bez rozgrzeszenia.”
Książka jest oczywiście podzielona na rozdziały i każdy zaczyna się od cytatu z Biblii i jest doń komentarzem. Ba, w książce Józkowej zaraz pierwszy rozdział nazywa się „Biblia, czyli busola”. W nim właśnie też takie wspomnienie konfesjonalne: „Raz nawet starsza penitentka na moje pytanie, czy zna Słowo Boże, żachnęła się, że przecież nie jest świadkiem Jehowy. (…) Kiedyś na spowiedzi miałem panią w swoim wieku. Inteligentna, bardzo sympatyczna, otwarta, ale Biblii w ręku nigdy w życiu nie miała.” Józef kupił jej więc egzemplarz i trzymała go w rękach jak Najświętszy Sakrament. Dodam, że potraktowała go tak, jak czynią to ewangelicy, między innymi owi „kalwini”, czyli reformowani: na ich ołtarzach leży Pismo Święte na kształt naszego tabernakulum. Tu wspomnienie moje własne z nabożeństwa ekumenicznego w ich warszawskiej świątyni przy alei Solidarności 74. Takie modlitwy prowadzą tam świeccy różnych wyzwań, zdarzyło się to i mnie kiedyś. Żeby którąś perykopę przeczytać, wziąłem z ołtarza ten egzemplarz uroczysty, co więcej, nie odłożyłem go potem na miejsce, czemu się tamtejszy duchowny trochę dziwił. I go rozumiem. 
A swoją drogę Pismo Święte takie na pewno jest, ale niektóre jego fragmenty dobrze przyjąć niełatwo. Chociażby – wiadomo – niektóre psalmy pełne nienawiści czy też opowieści Księgi Jozuego, jak to Naród Wybrany zdobywał Ziemię Obiecaną mordując tubylców wraz z niewiastami i dziećmi, bo taka była wola JHWH. Józek to na pewno swoim owieczkom tłumaczy, ale inni duchowni niekoniecznie, boję się, że też nie wszyscy księża ewangeliccy. A co do nienajlepszej znajomości Biblii, to jeszcze jedna Józkowa opowieść, tym razem nie z konfesjonału, tylko z działań PRL-owskiej opozycji. Przyjechał do niego do Wrocławia ktoś z Warszawy i pouczał, żeby niektóre sprawy mocniej akcentował, nie skrywał ich „pod kocem”. Przyszły ksiądz zagadnął go na to o właściwą wersję tego wyrażenia ewangelijnego. Działacz myśli, myśli i przypomniał sobie: „pod kołdrą”. Może jednak żartował, choć Józef boży się, że nie.
Ojciec Puciłowski nietypową księżą postacią jest. Wiem to też z jego książki, ale nie z jego tekstu, tylko ze wstępu konfratra, o. Dawida Kusza OP. Wyczytałem tam o samym ojcu Józefie („ojcu”, choć on sam mówił mi, żeby skończyć z tym ojcowaniem, chyba z takim komentarzem, że to jednak trochę zadzieranie nosa), że każdą zamężną kobietę całuje w rękę, czego inni rzymskokatoliccy duchowni nie robią. Swoją drogą ciekawe, czy to u nich pruderia (obawa o skojarzenia erotyczne), czy swoisty antyfeminizm połączony z klerykalizmem: to nam, księżom, przede wszystkim się przecież należy szacunek. Trzeba też jednak wiedzieć, że niektóre radykalne feministki uważają całowanie pań w rękę za patriarchalny cmoknonsens. Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził…
O świeckich jest w książce krytycznie, ale o księżach równie często. Rozdział przedwstępny („Dla kogo ta książka?”) zaczyna się od spostrzeżenia na ich temat: „Nie tylko wypowiadają się na różnorodne tematy, o których często nie mają pojęcia, ale jeszcze robią to z namaszczeniem z ambony”. Józiu, dzięki za odwagę, za mądrość, trzymaj tak dalej! Amen!

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s