Porzucić wszystko, czyli przecież niewiele

Ewangelia Marka 10,28-31
Dalszy ciąg, wręcz precyzyjna puenta perykopy wczoraj. Ci, co porzucą nie tylko swój dom, nie tylko swoje pola, ale i ich mieszkańców, całą swoją rodzinę z powodu Chrystusa i Ewangelii, otrzymają stokroć więcej tego teraz, w tym czasie, pośród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. Otrzymają tak wiele pośród prześladowań? To chyba znowu prorocza przesada, satysfakcja wtedy jest raczej moralna, tak zwany komfort psychiczny: chodzi tu po prostu o to, że można być szczęśliwym nie mając tego, co „normalnie” to szczęście zapewnia. A na koniec mamy tu ewangelijny refren: „Wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”. Poznanianka sugeruje, że chodzi tu też o pierwszych,
czyli przodujących w społeczeństwie, czyli tam i wtedy kapłanów i faryzeuszy: zajmą w królestwie Bożym miejsce poślednie, a apostołowie i inni uczniowie – pierwsze. Ale podobny los spotka także bogaczy nieumiejących się z biedniejszymi dzielić.
A o filmie „Milczenie” napisało mi się tak.
Głośne myślenie
Traktat filmowy o Bożym milczeniu
Jonasz
W filmie Martina Scorsese, a przedtem powieści  Shusaku Endo oczywiście nie chodzi o milczenie człowiecze: o to, że są sytuacje, postępki, wybory tak trudne do oceny, że lepiej ugryźć się w język. O to na pewno też, ale przede wszystkim o dziwne zachowanie samego Boga. O Jego milczące patrzenie na ludzką niedolę. To dla niektórych najważniejszy problem ich wiary, problem teologii, który ma specjalną nazwę: teodycea. Po prostu apologetyka: jak bronić Boga przecież wszechmocnego, a zarazem wszechkochającego” przed zarzutem okropnej obojętności. Albo raczej przed poglądem, że nie milczy, tylko po prostu Go nie ma.
Tak, film jest nie tylko jak grecka tragedia, jest dziełem artystycznym zaprawdę genialnym, ale zarazem traktatem teologicznym. Stawia również pytanie, czy formalne, zewnętrzne wyznanie wiary jest zawsze warunkiem religijno-etycznym, którego niespełnienie czyni człowieka szmatą.
Jak każde udane dzieło artystyczne nie daje wyraźnej odpowiedzi. Mamy tylko parę ostatnich zdań usprawiedliwiających głównego bohatera, ale i Boga właśnie. Ojciec Rodrigues myśli tak: „Oto teraz popełniłem świętokradztwo i udzieliłem temu człowiekowi sakramentu, którym tylko kapłan [nie będący apostatą] może szafować. Kapłani potępiliby surowo moje
świętokradztwo, ale ja, chociaż ich zdradziłem, na pewno nie zdradziłem amtego Człowieka. Kocham Go teraz inaczej niż do tej pory. Abym poznał tę miłość, musiało się wszystko zdarzyć. Jestem teraz ostatnim chrześcijańskim księdzem w tym kraju. Tamten Człowiek nie milczał. A jeśli nawet On sam milczał, to całe moje dotychczasowe życie opowiadało o Nim”.
To cytat z książki wydanej w Polsce przez Znak, nie z filmu. Najpierw rzeczytałem, potem obejrzałem i to pierwsze zrobiło na mnie takie wrażenie, że film potem nieporównanie mniejsze. Powtórki działają przecież słabiej. Ale to czysta subiektywność: oba dzieła są genialne. W obu wieje przeraźliwa groza. Oraz myśl, co ja bym zrobił, gdybym stanął przed podobnym wyborem.
Na koniec problem religioznawczy, misjologiczny. Nawiasem mówiąc buddyści wypadają – choć raczej tylko w książce – inaczej niż w idealizujących wyobrażeniach Zachodu: łagodni jak baranki nie są. Przede wszystkim jednak myślę sobie tutaj, jak głosić Chrystusa w kulturach formowanych przez bardzo długie wieki, jakoś bardzo dojrzałych. Owszem, pewnie nie trzeba mówić, że Jezus, Budda, Konfucjusz, Mahomet to równorzędni mistrzowie duchowi, niech każdy ziemianin wierzy po swojemu i cześć. Ale przed wejściem do cudzego duchowego domu zdejmujmy nawet skarpetki.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s