Ewangelia Łukasza 11,29-32
Perykopa dzisiejsza dobrze pokazuje różnice między Ewangelią Mateusza i Łukasza. Jonasz znaczył w nich nie to samo. W przeciwieństwie do drugiej ta pierwsza została napisana dla Żydów, którzy znali swoją Biblię, Stary Testament, także Księgę Jonasza. Może nawet pamiętali ją lepiej niż inne, bo ta krótka, mówiąc po naszemu, nowelka, opowieść „beletrystyczna”, niechcąca przedstawiać faktów historycznych, ma fabułę wyjątkowo barwną. Bohater utworu (nie autor!) tak bardzo nie ma ochoty posłuchać Boga i pójść nawracać obrzydliwą Niniwę, że nawiewa na kraj świata. Ale nie są te świata krańce za górami, za lasami, jeno wręcz za morzami, trzeba zatem podróżować okrętem, co bezpieczne zgoła nie jest. Nadchodzi burza, statek zaczyna tonąć, żeglarze starożytni wierzą, że winien temu jest któryś z pasażerów, los pada na Jonasza. Otóż prorok zachowuje się nad wyraz pokornie, prosi, żeby rzucili go do morza. Mają skrupuły, modlą się, w końcu decydują spróbować takiego ratunku – i poskutkował. Jonasza połyka wielka ryba, bawi w jej brzuchu trzy dni i trzy noce, obiecuje Bogu spełnić jego polecenie – ryba wypluwa go na ląd. Co dalej, radzę przeczytać samemu, bo to także bardzo fajne, w każdym razie obrzydzenie niniwitami Jonaszowi nie chce minąć. Nie cieszy się bynajmniej z efektu swojej działalności misyjnej, czyli ich nawrócenia i pokuty.
Tak więc Mateusz (12,38-42) przedstawia jako znak Jonasza jego trzydobowe przebywanie w wielorybich wnętrznościach jako odpowiednik Jezusowego równie długiego pobytu „w sercu ziemi”, Łukasz tamto wydarzenie pomija. W jego ewangelii Jezusa powiada tylko, że niniwici Jonasza posłuchali, Jego słuchacze powinni pójść ich śladem, albowiem „tu jest coś więcej niż Jonasz”.
Problem misjonarskiej skuteczności. Dzisiejszy prorok oczywiście nie jest bohaterem pozytywnym, „morał” zatem, przesłanie tekstu powinno być takie, żebyśmy naturalnie poszli śladem niniwitów, ale z Jonasza przykładu nie brali. Ludzie, którym głosi się Ewangelię, trzeba wyraźnie kochać, nie wolno brzydzić się nimi. Nawet jeżeli odnoszą się do nas niesympatycznie, atakują nas złośliwym słowem. Misjonarz nie może płacić pięknym za nadobne, odpowiadać atakiem na atak: jeszcze nikt nikogo nie nawrócił werbalną agresją. Przymilać się nie należy, ale nasza mowa musi być dobrotliwa, tak jak ta papieża Franciszka: misyjny teren to szpital polowy, gdzie się leczy różne ludzkie zranienia, a nie dokłada nowe. Kościół powinien leczyć najróżniejsze rany duchowe słowem gojącym: powinien pocieszać, nie „dołować”, uspokajać, nie antagonizować. Nie może nigdy zapominać, że Ewangelia jest nowiną dobrą, nie złą, że „nie posłał Bóg Syna na świat, aby sądził świat, ale aby był przez Niego zbawiony”. Trzeba dawać przykład dialogu, świętej cierpliwości. I jeszcze jedno: misjonarz powinien czuć się w danym kraju nie tyle gospodarzem, ile gościem, skromnym, nieśmiałym, ciągle uważającym, żeby nikt nie pomyślał, iż chce w jakikolwiek sposób dominować. Wszelki tupet jest zawsze antyewangelizacją.
W sobotę ogłoszona została nominacja nowego biskupa (ordynariusza) kieleckiego: wygląda na to, że w przeciwieństwie do swego poprzednika, Kazimierza Ryczana, będzie on prawdziwym głosicielem Ewangelii, czyli Dobrej, nie złej Nowiny. Jan Piotrowski, ostatnio sufragan w Tarnowie, przedtem był misjonarzem w Kongo, potem w Peru, w biednych przedmieściach stołecznej Limy, czyli zapewne wie, co i jak mówić do ludzi od Kościoła w różny sposób dalekich. Albowiem także Polska, i to coraz bardziej, jest krajem misyjnym: procenty katolickości już mało kogo łudzą. Nie czujmy się w naszym kraju panami: jeżeli, to raczej służącymi, sługami pokornymi.
Po weekendzie czas na relację z lektur. Wracam do październikowego numeru „Znaku”. Mamy tam też obszerną rozmowę z duchownym niekatolickim, pastorem luterańskim (ewangelicko-augsburskim) ks. Romanem Prackim. Najpierw mówi o Lutrze, jego historycznym dziele, jakim był przekład Biblii na niemiecki, mówi, że Luter chciał stworzyć tłumaczenie zrozumiałe dla przeciętnego człowieka. Szukając właściwych słów, powiadał, że « trzeba pytać dookoła siebie, matkę w domu, dzieci na ulicy, patrzeć jak mówią, i według tego tłumaczyć » , należy dosłownie patrzeć człowiekowi na « gębę » . Dlatego zaproponowane przez Lutra zwroty były świadectwem żywego języka, który nie występował jeszcze w tamtym czasie w literaturze, a za sprawą przekładu został wprowadzony w obieg. Tłumaczenie objęło swym zasięgiem cały obszar językowy i w zależności od regionu kształtowało kulturę językową jeszcze przez kolejne 200, a nawet 300 lat.”
Pyta dalej redaktor naczelna „Znaku” Dominika Kozłowska: „Przekłady Lutra nie tylko ukształtowały język niemiecki, ale i luterańską teologię, noszą one ślady teologicznych przekonań Lutra. Poglądy te są zresztą wyłożone wprost w komentarzach poprzedzających listy św. Jakuba, Judy, w Liście do Hebrajczyków oraz Apokalipsie. Dlaczego do tych ksiąg podchodził z większą powściągliwością?” Ks. Pracki odpowiada: „Luter nigdy nie pokusił się o to, żeby zrezygnować z którejś z 27 ksiąg Nowego Testamentu. W księgach wyznaniowych luteranizmu, które kształtowały się do roku 1570, w ogóle nie ma wskazań odnośnie do kanonu Starego i Nowego Testamentu. Tak więc nie istnieje coś takiego, jak kanon protestancki Pisma Świętego. Zresztą w oficjalny sposób kanon w Kościele zachodnim został ustalony dopiero podczas Soboru Trydenckiego. Reformacja przyjmowała więc zastany kanon z dobrodziejstwem inwentarza. Jeszcze w XVII wieku w przekładzie Biblii Gdańskiej Pismo Święte Starego Testamentu zawiera księgi deuterokanoniczne. Dopiero Biblia Warszawska z roku 1975 lokuje te księgi w formie dodatku na końcu Starego Testamentu. Obecnie w niektórych wydaniach księgi te są w ogóle pomijane, co moim zdaniem jest błędem, ponieważ należą do tradycji teologicznej Kościoła. Nie wiemy, czy ich hebrajski lub aramejski tekst nie zachował się, czy też nigdy nie były spisane w tych językach, ale na pewno są one świadectwem hellenistycznej myśli o judaizmie. Dlatego mimo że na ich podstawie nie formułujemy dogmatów, stanowią one ważną część dziedzictwa Kościoła.” Trzeba tu dodać, że w Przekładzie Ekumenicznym firmowanym przez 11 Kościołów polskich ukazał się tomik z owymi księgami deuterokanonicznymi (Estery, Judyty, Tobita, 1, 2 i 3 Machabejska, Mądrości, Mądrości Syracha, Barucha, List Jeremiasza, Daniela). A w ogóle mój prywatny, laicki pogląd na sprawę ksiąg deuterokanonicznych jest taki, że odmawianie im prawa do (deutero)kanoniczności (czyli traktowanie ich jako po prostu apokryfów, jak to bywa wśród ewangelików) naprawdę nie wytrzymuje krytyki. Synagoga odrzuciła je, bo były napisane po grecku, pachniały myślą obcą, czy jednak musimy tutaj iść za naszymi starszymi braćmi?
W artykule ks. Prackiego myśli i wiadomości przeciekawych legion, jednak dopiero „tres faciunt collegium”, zatem jeszcze przynajmniej jeden cytat. „Konfesja augsburska [główny luterański dokument wyznaniowy – JT] w jednym z artykułów definiuje posługę Słowa i sakramentu za pomocą odpowiedniego powołania i należytych kompetencji. Kapłaństwo w luteranizmie jest oparte na wspólnocie chrztu, ma zatem charakter płciowo-inkluzywny, dzięki czemu część Kościołów [krajowych luterańskich – JT] wyświęca na urząd duchowny zarówno mężczyzn, jak i kobiety. (…) Można powiedzieć, że nakaz Jezusa, który znajduje się w Ewangelii według św. Mateusza w 28 rozdziale: «Idźcie i oznajmijcie braciom, że poprzedzam ich w drodze do Galilei», powinno się czytać jako powołanie kobiet do zwiastowania zmartwychwstania. Moim zdaniem Kościół nie powinien w tak oczywisty sposób rezygnować z 50% świadectwa o Jezusie. Prawdopodobnie dlatego większość luteran przyjmuje kapłaństwo kobiet i mężczyzn za równoważne. Mimo że luterańskie księgi wyznaniowe nie rezerwują urzędu prezbitera włącznie dla mężczyzn, luteranie w Polsce ordynują kobiety jedynie na urząd diakona. Jak przewrotna w tym względzie jest tradycja, może świadczyć fragment Listu do Rzymian 16,7, gdzie w zależności od przekładu mamy Junię lub Junijasza. Przykład ten pokazuje, że Słowo, w tym aspekcie, w którym nie jest wprost Słowem zbawczym, bywa różnie interpretowane i wykorzystywane w sposób kulturotwórczy. Każdy przekład jest już teologią samą w sobie. Każdy jest już jakąś interpretacją, wyborem tej a nie innej drogi rozumienia. W tradycji nie mamy czegoś takiego, jak jeden kodeks Pisma Świętego. Dziś za podstawę tłumaczenia Nowego Testamentu bierzemy edycję krytyczną Nestlego-Alanda i Hebraica Stuttgartensia, jeśli chodzi o przekład Starego Testamentu. Na podstawie greki, hebrajskiego i aramejskiego jesteśmy jednomyślni. Nawet w protestantyzmie panuje takie przekonanie, że tylko ten tekst [oryginału – JT] jest natchniony przez Ducha Świętego, pozostałe teksty to przekłady, a więc i interpretacje.”
Po długim cytacie trochę mojego komentarza. Jak widać, Polska w ogóle zachowawcza jest, na tak zwanym Zachodzie pastorek, nawet anglikańskich i protestanckich biskupek (słowo potworne!) wiele, a u nas tylko malutki Kościół ewangelicko-reformowany („kalwiński”, jak mówi się nieściśle) pozwolił sobie na ordynację osoby płci „odmiennej”. Co zaś do argumentacji za taką decyzją, to jej luterański zwolennik używa argumentu biblistycznego, który trzeba wyjaśnić: otóż w Liście do Rzymian Paweł o dwóch ludziach opowiada, że „się wyróżniają między apostołami” i jeden z tych ludzi jest mężczyzną albo kobietą, a jeżeli kobietą to apostołem, czyli już wtedy zdarzało się „niewiastom” takie wyróżnienie, pastorowanie dzisiejsze przypominające. Co do moich poglądów na pastorstwo (kapłaństwo) kobiet, to oporów wobec takiej decyzji ciągle nie rozumiem, natomiast mam wątpliwości, czy z takiego translatorskiego dylematu można wyciągać wniosek, że „każdy przekład jest teologią samą w sobie”. Moje doświadczenie jako sekretarza EPP nie skłania mnie do takiego poglądu, ale, rzecz jasna, szanuję zdanie innych. Amen!