Ewangelia Jana 11,19-27
Dziś dzień św. Marty. Napisałem w poprzednią niedzielę błędnie, że przypada 30 bm. A myślałem już wtedy o owym dniu „martyjnym”, bo przeznaczono katolikom do czytania wówczas Łukaszową opowieść o Marii, która wybrała lepsze niż siostra zajęcie, gdy przyszedł raz do nich Jezus. Dziś dla koniecznej równowagi polecona jest inna relacja ewangelijna, z innym obrazem Marty, o wiele bardziej pochlebnym.
Oczywiście można owe różnice w obrazie dzisiejszej patronki minimalizować. Bo przecież w opowieści Łukasza Jezus Marty bynajmniej nie potępił, ani Mu się śniło. Nawet Łukasz pisze o niej, że ”gościnnie przyjęła Go do swego domu” (10, 38). Czuła się jego panią zapewne jako starsza siostra („Marta” to w ogóle po aramejsku „pani domu, gospodyni”, ). Chciała Go ugościć może tak po staropolsku albo po „kresowemu”: żeby ilość i jakość jadła była najwspanialsza. Ponieważ gość był nie byle jaki.
Przejdźmy tu od razu do perykopy dzisiejszej: mamy przecież w Ewangelii Jana w słowach samej Marty przekonanie, że Jezus jest kimś zupełnie niebywałym (11,27). Co prawda, ks. Michał Czajkowski potwierdził moje przypuszczenie, że wiara Marty, iż jest On „Mesjaszem, Synem Bożym, który miał przyjść na świat”, nie oznaczała jeszcze chrześcijańskiej wiary trynitarnej: owszem, już nawet w przedchrześcijańskiej idei Mesjasza było określenie Go wręcz jako Syna Bożego, ale przecież nie jako „współistotnego Ojcu”. Wszystko to prawda, niemniej dla rodzeństwa z Betanii Jezus był jednak Mistrzem, rabbim całkiem szczególnym. Otóż takiego kogoś należało podjąć po królewsku. Marta „uwija się wokół rozmaitych posług”, a Maria może nawet nie dała Mu wtedy zwyczajowej wody do obmycia nóg (choć w Ewangelii Jana 11,2 chyba innym razem namaszcza Go mirrą i własnymi włosami wyciera Jego stopy). Nic dziwnego, że gospodyni denerwuje się. Zatem Jezus po prostu Marię jakoś usprawiedliwia i tyle. Choć tu już przesadziłem: przecież nie jest usprawiedliwienie zdawkowe. Wypowiedziane przez Mistrza i zawierające myśl fundamentalną, że najważniejsze są sprawy duchowe. Zapewne zresztą to było sensem owej sceny, nie charakterystyka dwóch sióstr, może nawet samo wydarzenie jest historycznie niepewne, w końcu żadna z ewangelii nie jest biografią, każda jest teologią opartą jakoś (jak bardzo?) o historię.
W każdym razie ewangelia Janowa, świadka tamtych wydarzeń, obraz Marty dopełnia, jeśli nie wręcz poprawia świadomie, znając wcześniejszy przekaz Łukaszowy. Jeden szczegół ważny, choć dający się interpretować rozmaicie: werset 11,20, czyli informacja, że gdy „Marta dowiedziała się, iż Jezus nadchodzi, wyszła mu na spotkanie, Maria zaś siedziała w domu”. Może było tak, że Maria nie pobiegła za nią, bo siostra zazdrośnie zatrzymała tę wiadomość dla siebie (jeśli trochę rywalizowały ze sobą, obie zakochane w Mistrzu), albo raczej po prostu zapomniała ją w pośpiechu przekazać: potem przecież to zrobiła. Mamy werset 28: „przywołała ukradkiem swoją siostrę, mówiąc, Nauczyciel jest tu i woła cię”. Co by jednak było, gdyby nie zawołał? No i drobiazg: dlaczego „ukradkiem”? Może chciała porozmawiać sama, nie z większym towarzystwem? W każdym razie wtedy „Maria wstała szybko i udała się do Niego”.
Dobrze, że mamy dzisiaj perykopę Janową, bo wydaje mi się, że jej obraz jako kury domowej ciąży nieznośnie na potocznym wizerunku, jakby był to jedyny przekaz biblijny na jej temat. Widać był w duszpasterstwie codziennym akcentowany mocniej niż to Janowe jej awansowanie, jej obraz, w którym niemal dorównuje Piotrowi. Może przekaz Łukaszowy wydawał się duszpasterzom ważniejszy, bo zawierał podstawową wskazówkę ascetyczną, nie wiem.
PS. Jan dowartościowuje Martę także w ten sposób, że gdy pisze, kogo Jezus miłuje, ją wymienia przed Marią i Łazarzem! Jednak mamy w Biblii wyraźnie dwa jej różne obrazy. Teraz moja lektura weekendowa. Przeczytałem w maszynopisie książkę mojego przyjaciela, nieżyjącego już Michała Horoszewicza, na temat sprawy niebywałej. Na przełomie XIX i XX wieku wstrząsała potężnie całą Francją afera Alfreda Dreyfusa. Znany z bardzo wnikliwych publikacji na tematy katolicko-żydowskie autor książki analizuje równie zwięźle, jak erudycyjnie jej przyczynę, przebieg oraz skutki w świadomości społecznej. Jest również wątek polski, jest potraktowany obszernie i bardzo obiektywnie wątek kościelny, stosunek do tej niewątpliwie żydowskiej sprawy duchowieństwa francuskiego i papiestwa.
15 października 1894 r. 35-letni kapitan artylerii z rodziny żydowskich przemysłowców alzackich zostaje aresztowany jako domniemany autor wykazu poufnych dokumentów wojskowych, 20 grudnia tegoż roku skazany na dożywotnią deportację na Wyspę Czarcią u brzegów Gujany. Nie korzysta z propozycji honorowego samobójstwa, proklamuje swoją niewinność i wiarę we Francję. Na noc zakuwany w lekkie kajdanki żyje tam pięć lat, choć liczono na jego śmierć z powodu fatalnego klimatu (karę śmierci zniesiono pół wieku wcześniej, choć za przewinienia wojskowe rozstrzeliwano). Uniewinniony zostaje w roku 1899: okazuje się, że oskarżenie oparte było na fałszerstwie, bo przestępstwa dopuścił się oficer pochodzenia węgierskiego, słabo związany uczuciowo z Francją arystokrata major Esterhazy.
Horoszewicz stawia ciekawą tezę, że choć pochodzenie Dreyfusa ułatwiło koncentrację na nim podejrzeń, to jednak antysemityzm nie wykreował sprawy, choć dzięki niej odżył i zintensyfikował się, nigdy nie wygasły we francuskim społeczeństwie.
Znany z ostrożności w ferowaniu pochopnych ocen autor (broniący np. Piusa XII przed zarzutem zupełnej bezczynności w obronie Żydów) i tu nie ulega pokusie łatwych uogólnień. W sprawie dla mnie szczególnie ciekawej wysuwa przypuszczenie, że „bardziej aktywny i uzewnętrzniany antysemityzm był postawą znikomego odsetka ówczesnego duchowieństwa francuskiego”; antysemityzm wyciszony był rozleglejszy, ale jego rozmiarów nie da się określić. Zadziwiająco sympatycznie, chwalebnie zachował się Watykan, szczególnie sam papież Leon XIII, który niedolę Dreyfusa przyrównał aluzyjnie do męczeństwa Chrystusa. Zarazem kojarzona z Żydami masoneria nie była bynajmniej od razu obrończynią skazanego: dopiero zbieżnie z ułaskawieniem Dreyfusa najczcigodniejsza obiediencja wolnomularska, Wielki Wschód Francji, wyzbywa się lóż antysemickich. Co nie znaczy, że francuski Kościół katolicki stał po stronie Dreyfusa: ważny dziennik „La Croix” zionął nienawiścią do Żydów. Ukonstytuowały się stereotypy antydreyfusizmu: Żyd, zatem Judasz zdrajca, spisek żydowski… Jednak nawet i rozległość antysemityzmu w armii jest sprawą nie całkiem oczywistą. Oficerowie pochodzenia żydowskiego, choćby nosili to haniebne nazwisko, nie byli bynajmniej dyskryminowani. A przecież Francja została przedzielona na pół na długie lata. Wybuchła swoista wojna domowa. Skutki „Sprawy” (tak nazywaną tą olbrzymią aferę) sięgnęły głęboko. Historyk Kościoła Pierre Pierrard napisał, że wyznaniowy wymiar sprawy to „dramat religijny prowadzący do obecnej dechrystianizacji Francji: do alergii na orędzie ewangeliczne, do utraty zasadniczych sił duchowych”. Wówczas bowiem katolicy „swą religię miłości oddali w służbę Głupoty i Nienawiści”. Niestety stwierdzenie to budzi skojarzenia czysto polskie.
Nie wątpię, że książka znajdzie troskliwego wydawcę.