Wpis na poniedziałek 21 maja 2012
Dzieje Apostolskie 19,1-8
„Kiedy Apollos znajdował się w Koryncie, Paweł przeszedł okolice wyżej położone, przybył do Efezu i znalazł jakichś uczniów. Zapytał ich: – Czy otrzymaliście Ducha Świętego, gdy przyjęliście wiarę? A oni do niego: Nawet nie słyszeliśmy, że istnieje Duch Święty. Zapytał: – Jaki więc chrzest przyjęliście? A oni odpowiedzieli: – Chrzest Janowy. Powiedział Paweł: – Jan udzielał chrztu nawrócenia, przemawiając do ludu, aby uwierzyli w Tego, który za nim idzie, to jest w Jezusa. Gdy to usłyszeli, przyjęli chrzest w imię Pana Jezusa. A kiedy Paweł włożył na nich ręce, Duch Święty zstąpił na nich. Mówili też językami i prorokowali. Wszystkich ich było około dwunastu mężczyzn”.
Parę kwestii. Najpierw jeszcze owa „joannitów” (termin biblistów, nie Biblii). Napisałem w sobotę, że ciekawe, jaka była ich doktryna religijna. Najpierw – za kogo dokładniej mieli Jezusa? Za kogoś oczywiście większego duchem niż Jan, co stwierdza on bardzo mocno. U synoptyków – sumuję – powiada, że nadchodzi „ktoś potężniejszy od niego, któremu nie jest godzien rozwiązać rzemyka u sandałów”, który zamiast wodą „będzie chrzcił Duchem Świętym i ogniem”, który „ma w ręku przetak, aby oczyścić swoje klepisko i pszenicę zebrać do spichlerza, plewy zaś spali w ogniu nieugaszonym”. Łukasz wyraźnie zaznacza, że Jan Chrzciciel nie miał się za Mesjasza, co Jan ewangelista wkłada nawet we własne usta swego niedawnego mistrza. Mesjasz – postać olbrzymia, gdzieś nawet wyczytałem, że w myślach ówczesnych Żydów sięgająca nieba, przecież jednak nie Syn Boży w sensie uczestnik Bóstwa. To już jest zresztą również Apostołów wiara raczej dopiero popaschalna.
Ciekawe, co uczniowie Jana myśleli o sprawach prawnomoralnych. U synoptyków mamy wiadomość, że pościli po starotestamentalnemu, czy jednak może nowe obyczaje uczniów Jezusowych skłoniło ich do jakichś „luzów”, po wyjaśnieniu Jezusa, że weselnicy nie poszczą, gdy pan młody jest z nimi (Łk 5,34).
Nie koniec moich pytań. Wracam do tego, co Jan myślał o Jezusie. Sprawa podstawowego pytania, które Chrzciciel zadał Jezusowi przez swoich uczniów: „Czy to Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” (Łk 7,18-35 i Mt 11, 2-19). Zwątpienie wręcz w misję mesjańską krewniaka czy też jednak tylko niepokój, czy nie powinna przebiegać inaczej? Myślę, że raczej tylko to drugie, ale niepokój ów mógł być spory: gdzie u Jezusa ów przetak, gdzie płonące stosy dla plew? Po prostu Jan wyobrażał sobie Mesjasza tak jak wszyscy Jego zwolennicy, póki nie dokonała się Pascha i Zmartwychwstanie. Czy dał się przekonać od razu Jego odpowiedzią, że dzieją się cuda niebywałe? Czy ta odpowiedź przekonała „joannitów”, którzy byli zresztą na pewno bardziej wątpiący niż ich Rabbi? Czy zmienili radykalnie swoją wizję razem z uczniami Jezusa, gdy powstał z martwych?
Na koniec powrót do dzisiejszego tekstu Dziejów. Jak to się stało, że owych dwunastu nie słyszało o Duchu Świętym, jeżeli Chrzciciel zapowiadał chrzest Duchem Świętym? No cóż, człowiek jest istotą zapominalską, co więcej, ów chrzest Duchem nie musiał wcale oznaczać w nauczaniu Jana osobowego istnienia Trzeciej Osoby Trójcy. To w ogóle pojęcie dużo późniejsze, istniejące w połowie I wieku w Kościele tylko zarodkowo, w owym bocznym nurcie nie było najpewniej takich myśli. Niemniej w nurcie głównym był oczywiście chrzest w Duchu, o czym dziś przeczytaliśmy. Były przeżycia duchowe w obu znaczeniach, również glossolalia – praktyki dzisiejszych zielonoświątkowców i katolickich charyzmatyków. Czy „mówienie językami” to rzeczywiście nagłe przejawy znajomości obcych języków bez poprzedniej nauki? Wiem w każdym razie, że ogromna religijna radość może owocować śpiewem dźwiękami innymi niż język ojczysty: przecież gdy spotka nas zwykłe, ale ogromne szczęście, emocje wytryskają nam z ust melodiami z librettem niemal obojętnym. Tyle dzisiaj o Biblii.
Podczas weekendu mam więcej czasu, więc przeczytałem całą książkę: wydane przez moją matkę Agorę 12 rozmów Marcina Wojciechowskiego z dyplomatą i uczonym Adamem Danielem Rotfeldem. Przeczytałem niemal jednym tchem, bo rozmówca naszego kolegi redakcyjnego Marcina mówi ciekawie i sympatycznie zarazem. Co nie zawsze chodzi w parze: bywają ludzie mili a nudni, ci zaś, co są interesujący, skądinąd wydają się antypatyczni.
Sam tytuł książki „W cieniu” wziął się z powiedzenia profesora Rotfelda, że jest w cieniu innych, większych od niego. Ci ludzie to zresztą tematy osobnych rozmów-rozdziałów: Kapuściński, Miłosz, Bauman, Kołakowski, Kissinger, Kohl, de Gaulle, Jan Paweł II, Gorbaczow, Giedroyć. A samo owo powiedzenie to kokieteria? Można by podejrzewać, że trochę tak, ale chyba niewiele, bo autor jest przez całą książkę naprawdę skromny. I jakoś miło dobrotliwy. Rzadko kiedy krytykuje ludzi, nie powstrzymując się jednak czasem od ocen. Opowiada o gafach cudzych, ale i swoich. Opowiem za nim gafę cudzą, ze szczebla bardzo wysokiego. Premier Kosygin, bardzo źle się już czując, postanowił namaścić na swego następcę dotychczasowego zastępcę Tichonowa. Chciał powiedzieć o nim coś bardzo dobrego, podkreślając, że pracują zgodnie, ale zamiast „w unisonie” rzekło mu się „w unitazie”, czyli… w sedesie.
Gdy jesteśmy przy „Kraju Rad”, wśród różnych informacji personalnych zainteresowała mnie oczywiście takowa. Rotfeld rozmawiał z Janem Pawłem II o Gorbaczowie: papież powiedział mu, że jest rozczarowany niedocenieniem przez świat tego dostojnika sowieckiego, który chciał budować socjalizm z ludzką twarzą. Było w tej papieskiej wypowiedzi chyba marzenie o ustroju łączącym zalety kapitalizmu i socjalizmu, widoczne w tylu wystąpieniach papieża z PRL-u.
Religia w książce autora pochodzenia żydowskiego: zaznaczyłam sobie zdania na ten temat. Myślę, że autor jest agnostykiem, odnoszącym się do Kościoła katolickiego z wielką życzliwością. Wynik na pewno wdzięczności: dziecko Holocaustu uratowane w klasztorze greckokatolickiego zakonu studytów. Ten czynnik „egzystencjalny” odciska się zawsze jakoś na świadomości, nie zawsze świadomie kształtując poglądy, jednak nie determinuje ich. Nie tylko z wdzięczności Rotfeld broni metropolitę unickiego Szeptyckiego przed zarzutem popierania hitleryzmu. Uważa wręcz, że za uratowanie wielu Żydów należy mu się od Instytutu Yad Vashem medal, tak jak przecież dostał go Oskar Schindler, skąd odznaczony przez NSDAP. Co zaś do Jana Pawła II, to uważa, że nieprzyznanie mu nagrody pokojowej Nobla było dużym błędem. Umocniłaby ona zresztą nadszarpnięty prestiż przyznającego ją komitetu.
Akapit sumujący: „Mam wrażenie, że mój stosunek do religii i Kościoła jest nieco inny niż wielu ludzi z mojego środowiska. Doceniam rolę i znaczenie religii zarówno dla osób wierzących, jak i dla całego narodu. Jest ona odpowiedzią na potrzeby duchowe ludzi wierzących, ale ma też istotne znaczenie dla całego społeczeństwa, włącznie z tymi, którzy dystansują się od Kościoła instytucjonalnego lub określają samych siebie jako agnostyków. Pozytywne oddziaływanie religii dostrzegam przede wszystkim w określeniu i obronie fundamentalnych zasad moralno-etycznych, w wyraźnym rozróżnianiu dobra i zła oraz odrzucaniu relatywizmu moralnego, w ułatwianiu ludziom poszukiwania drogi do pojednania – ze sobą samym i z innymi”. Po czym spora lista polskich dostojników katolickich, których autor bardzo ceni (oczywiście nie jes
t to ojciec Rydzyk, natomiast ksiądz imiennik Boniecki). Chwali ludzi Kościoła tylko napomykając na przykład, że w owym klasztorze jego dzieciństwa stosowano kary cielesne. Podobają mu się nawet tradycyjne stroje hierarchów rzymskokatolickich, które mnie irytują swoim anachronicznym przepychem.
Jest również w książce akapit takowy: „Jeśli chodzi o status rodziny, a zwłaszcza relacje damsko-męskie i związki partnerskie – sprawy te powinny być rozstrzygane zgodnie z wolą osób, które tworzą taki związek. Suwerenność osoby ludzkiej i jej godność nakazują zachowanie przez instytucje państwa powściągliwości. Byłbym też ostrożny z nadmierną regulacją tej sfery życia. Państwo nie powinno niczego narzucać. Przysięga małżeństwa jest dobrowolnym zobowiązaniem do miłości, wolności i pomocy. Jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do intymności oraz dyskrecji w sprawach życia osobistego i towarzyskiego.
Nawet jeśli deklarowanym celem jest rozszerzenie wolności człowieka, to postulowałbym ograniczyć prawo państwa do ingerencji jedynie w przypadku potrzeby zapobiegania przemocy w rodzinie. Niestety, w Polsce to poważny społeczny problem – świadomie pomniejszany i ignorowany”.
Można by sądzić, że autor reprezentuje tu zwyczajne poglądy liberalne, przyjmowane na ogół przez dzisiejszą lewicę, gdyby nie to, co pisze zaraz dalej: „Jestem przeciwnikiem osłabiania instytucji przysięgi małżeńskiej. Gdyby do tego doszło, to wszelkie zobowiązania znalazłyby się na grząskim gruncie”. Ale dalej znów jakby kontrapunkt: „Pewność, honor i zaufanie mają dla jakości życia społecznego znacznie większe znaczenie niż niezliczone ustawy, rozporządzenia i inne regulacje prawne. Państwo prawa to w większej mierze zwyczaj, tradycja i kultura niż policja, prokuratura i sądy”.
I na koniec znów zaskoczenie: diagnoza bardziej optymistyczna niż ta ostrych krytyków dzisiejszego relatywizmu: „W świecie ponowoczesnym skrajne ideologie ustępują miejsca wartościom – poszanowaniu godności człowieka i jego praw. To budzi optymizm”.
Mój również. Radykałowie najróżniejszych maści szaleją, ale na tak zwanym Zachodzie mamy przecież zgoła nietradycyjne przekonanie, że człowiek ma prawo do życia. Owszem, jest groza aborcji, której nie było dawniej (bo też i dzieci mordowała sama biologia), ale to nie znaczy, że należy ignorować chociażby tendencje pacyfistyczne i sprzeciw wobec kary śmierci. Są to zjawiska nie do przecenienia.
PS. A Palikot pajacuje coraz potężniej.