Wpis na wtorek 8 czerwca 2010 r.
Ewangelia Mateusza 5, 13-15
„Wy jesteście solą ziemi, jeśliby zaś sól straciła moc, czymże ją osolić? Na nic się już nie nadaje, tylko by ją wyrzucić na podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może skryć się miasto leżące na górze ani nie zapala się lampki i nie stawia pod korzec, ale na świeczniku, i świeci wszystkim w domu”.
Ekumeniczny przekład przyjaciół.
Tak jest, my, chrześcijanie, jesteśmy solą ziemi. Jeśli zwietrzejemy, to nie dziwmy się, że nas depczą. My jesteśmy miastem na wzgórzu, które widać zewsząd, i lampą potrzebną prawie jak woda.
W Kościele były różne funkcje, różny ich rozdział, różne hierarchie, ale zawsze byli „starsi”, to znaczy tacy, którzy mieli świecić nie tylko wykładem, także przykładem. W Kościele rzymskokatolickim jest wzgórze watykańskie, a na nim papież, który z tej wysokości ma świecić miastu i światu. Powinien, a jak jest naprawdę?
W każdej sprawie trzeba umiaru w sądach. Bardzo ciekawy jest też dlatego majowy numer „Znaku”, gdzie o kościelnych skandalach pedofilskich piszą Janusz Poniewierski i Arkadiusz Stempin. Obaj z umiarem.
W swoim stałym felietonie wstępnym Poniewierski powiada tak:
”Przypadki pedofilii wśród księży i zakonników «to, być może, najcięższa próba, jakiej doznaje dziś Kościół» – mówił w kazaniu wielkopostnym, wygłoszonym w obecności Benedykta XVI i jego najbliższych współpracowników, o. Raniero Cantalamessa, kaznodzieja Domu Papieskiego. Oczywiście, nie wolno tego grzechu ludzi Kościoła uogólniać – dodał – «biada jednak, gdy będzie się milczeć» na ten temat!
Tego akurat – milczenia, tuszowania pedofilii i jej bagatelizowania – nie można zarzucić Papieżowi, choć w ostatnich tygodniach wielu z tego właśnie powodu próbowało postawić obecnego biskupa Rzymu w stan oskarżenia. Wyraźnie szukano nań «haków», żeby tylko pokazać, iż Joseph Ratzinger – jako arcybiskup Monachium i prefekt Kongregacji Nauki Wiary – nie zawsze stawał na wysokości zadania i w związku z tym nie ma dziś prawa do występowania w roli autorytetu moralnego. W tym celu prześwietlono całą jego biografię – i w końcu udało się znaleźć dwa przypadki, które (odpowiednio naświetlone i nagłośnione) mogły stać się pretekstem do obrzucenia go błotem. Po pierwsze, sprawę ks. Murphy’ego ze Stanów Zjednoczonych – kapelana katolickiego ośrodka dla głuchoniemych dzieci, który w latach 1950-1974 dopuścił się czynów pedofilskich. W1996 roku rozpoczęto przeciwko niemu postępowanie kanoniczne, które powinno zakończyć się redukcją do stanu świeckiego. Tak się jednak nie stało, bo Lawrence Murphy był już wówczas ciężko chory (zmarł w roku 1998) i błagał Stolicę Apostolską o miłosierdzie (chciał umrzeć jako prezbiter), zaś jego sprawa dotyczyła przeszłości, za którą – jak twierdził – od przeszło dwudziestu lat pokutował. W tej sytuacji kierowana przez kard. Ratzingera Kongregacja Nauki Wiary zawiesiła swoje procedury – i, moim zdaniem, biorąc pod uwagę ów kontekst, można to zrozumieć. To zaś, co dziś przy tej okazji dzieje się w mediach, uważam za antypapieską nagonkę. Pikanterii dodaje fakt, że w roli głównego oskarżyciela, bezkrytycznie cytowanego przez „New York Times”, występuje były arcybiskup Milwaukee Rembert Weakland, który musiał ustąpić ze stanowiska ze względów obyczajowych.
Bardziej dyskusyjny jest drugi przypadek, ujawniony przez prasę niemiecką. Otóż Joseph Ratzinger – kiedy był arcybiskupem Monachium – przyjął do swej diecezji ks. Petera Hűllermana z Essen, podejrzewanego o molestowanie nieletnich. Ksiądz ten miał poddać się terapii, w której skuteczność w tamtym czasie i w tamtych kręgach powszechnie wierzono, tymczasem niemal od razu skierowano go do pracy duszpasterskiej. Stolica Apostolska i Kościół w Niemczech twierdzą dziś, że decyzję tę – bez wiedzy Ratzingera! – podjął wikariusz generalny ks. Gerhard Gruber. To możliwe, warto jednak pamiętać, że ostateczną odpowiedzialność za diecezję ponosi zawsze jej ordynariusz. Byłoby zatem rzeczą «godną i sprawiedliwą», gdyby Papież osobiście się do tej sprawy odniósł. Dobrą okazją ku temu – niestety, z tego punktu widzenia nie w pełni wykorzystaną – było ogłoszenie przezeń listu do Kościoła w Irlandii (19 marca) poświęconego skandalowi pedofilii. Listu skądinąd bardzo przejmującego i przepełnionego bólem. Szkoda też, iż Benedykt XVI nie wykorzystał symboliki mycia nóg w czasie liturgii Wielkiego Czwartku. Bo przecież zamiast dwunastu księży, przed którymi ukląkł, mogła się tam znaleźć choć jedna ofiara molestowania. Jednak takich możliwości jest wiele i wciąż mam nadzieję, iż Biskup Rzymu znajdzie sposób, żeby publicznie podjąć jakiś akt skruchy – w imieniu własnym i Kościoła. Moim zdaniem, byłby to gest profetyczny i wielki.
Inna rzecz, że Kościół rzymskokatolicki – zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych I Europie – czuje się ostatnio traktowany jak chłopiec do bicia. Duża część opinii publicznej patrzy nań jak na organizację przestępczą, opartą na strukturze mafijnej. Nic dziwnego zatem, że wielu katolików zamiast okazywać skruchę, poczuwa się raczej do obrony Kościoła i manifestowania solidarności z Papieżem. Tak jak wspomniany o. Raniero Cantalamessa, który – cytując w Wielki Piątek anonimowego żydowskiego przyjaciela – przyrównał obecną fobię antykościelną («posługiwanie się stereotypami i przechodzenie od odpowiedzialności osobistej do zbiorowej») do… antysemityzmu. Porównanie to (zwłaszcza dla Żydów, ale także dla ofiar pedofilii) jest szokujące – i sam kaznodzieja później za to przeprosił – ale czy na pewno nie ma dlań żadnego uzasadnienia?!”
Wyważa również Stempin, choć podaje wiele wiadomości potwornych. Zajmuje się samym terenem Niemiec, skąd wystarczy jeden przykład: „Moje pierwsze doświadczenie seksualne to ejakulacja ojca P. na moich plecach” – oświadczył jeden z czterdziestu mężczyzn będących ofiarami przemocy mnichów z klasztoru w Ettal.
Stempin pisze dalej tak o samej dyskusji niemieckiej:
”Większość biskupów niemieckich opowiada się za współpracą z prokuraturą i szybkim wyjaśnieniem przypadków pedofilii popełnionych przez przestępców w sutannach. Krzykliwa mniejszość woli jednak zachować dotychczasową autonomię Kościoła i trzymać państwowych urzędników z dala od swoich spraw. Ustami biskupa Ratyzbony Gerharda Miillera oskarżyła ona media o prowadzenie antykatolickiej kampanii. Jako głównych oskarżonych wskazała nie pedofilskich księży, lecz… rewolucję kulturową 1968 roku, winną «rozerotyzowania społeczeństwa». Taką retoryką twardogłowi dolewają tylko oliwy do ognia, radykalizując przeciwników, którzy z kolei uważają, że samooczyszczenie Kościoła to za mało. W samych Niemczech ludzie sceptycznie podchodzący do wewnętrznej odnowy Kościoła wskazują na fakt, że po skandalach pedofilskich w Stanach Zjednoczonych ordynariusz szczególnie skompromitowanej diecezji bostońskiej kardynał Bernard F. Law ustąpił wprawdzie ze stanowiska (udowodniono mu, że krył księży pedofilów przed prokuraturą), ale potem powierzono mu zaszczytną godność archiprezbitera rzymskiej Bazyliki Santa Maria Maggiore, co wielu uważa za jego rehabilitację.
Fakt, że w prasie i telewizji niemal codziennie pojawiają się doniesienia na temat skandalów w Kościele, sprawia jednak, że w społeczeństwie powstał nieco przesadzony obraz nadużyć duchowieństwa. Koryguje go kryminolog z Hannoveru Christan Pfeiffer. Na 138 tysięcy p
rzypadków napastowania małoletnich w latach 1995-2009 w Niemczech jedynie 0,1 procent przypada na duchownych. Zatem, zdaniem Pfeiffera, «Kościół katolicki stoi wobec problemu jakościowego, a nie ilościowego». Jego przyczyn katolicy świeccy upatrują w obowiązkowym celibacie duchownych. Przyciąga on w dużym stopniu mężczyzn, którzy pod dachem kościoła mogą uniknąć konfrontacji z własną zaburzoną seksualnością, a w zamian za deklarację seksualnej abstynencji uzyskują aprobatę, status i niezłe pieniądze. Tyle tylko, że ten, kto jest seksualnie niedojrzały (także do prawdziwej abstynencji), szybko ulegnie presji własnej seksualności. Według Eugena Drewermanna, niemieckiego teologa i psychoterapeuty, także duchowni nie będący pedofilami cierpią na nerwice na tle seksualnym, co otwiera drzwi patologii i charakterologicznym dewiacjom. Celibat rodzi jeszcze jeden, poważniejszy problem. Tuszowanie afer przez biskupów w imię zachowania twarzy zdaje się mieć związek z wysokimi wymaganiami, jakie w kwestii moralności seksualnej przed wiernymi stawia Kościół.”
I tu jest, zgodnie z niemieckim właśnie przysłowiem, pogrzebany pies. Problem jest ilościowy, nie da się zaprzeczyć, a nawet trzeba powtarzać – ale również jakościowy. Nie chodzi mi tu o celibat, który jest rozdziałem osobnym (na szczęście na szczytach coś ruszyło, jeżeli za otwartą dyskusją na ten temat wypowiedział się także dotąd umiarkowany w poglądach kardynał wiedeński Schönborn). Chodzi mi o to, że Kościół jest miastem na wzgórzu i solą ziemi, co więcej, w sprawach seksu wymaga szczególnie dużo, zatem jedno takie okropne świństwo na terenie eklezjalnym kłuje w oczy, jak sto pozakościelnych. I trudno się dziwić, że kościelną sól się depcze, gdy okazuje się niewiele warta.
Tyle tylko, że deptanie akurat personalnie Benedykta XVI wydaje mi się przesadne. Oprócz powodów, które podał Poniewierski, jest jeszcze taki, o którym przeczytałem niedawno w „Polityce”, w wywiadzie z Tomaszem Polakiem, niegdyś księdzem Węcławskim. Był on mianowicie promotorem sprawy arcybiskupa Paetza, położenia kresu jego molestowaniu kleryków (czyli nie pedofilii, co prawda, ale czegoś podobnego, bo wykorzystywania podległości kościelnej dla wymuszania seksu). Jako członek Międzynarodowej Komisji Teologicznej znał jej ówczesnego szefa, kardynała Ratzingera, i dał mu poznać poznańską nieprawość. Ważne jest to, co mu powiedział przyszły papież: żeby wysłał oficjalne pisma w tej sprawie do jego Kongregacji Doktryny Wiary, ale też do dwóch innych dykasterii. Oczywiście dlatego, że hamulce w tej sprawie działają gdzie indziej. Nie wiemy od Polaka, co to były za urzędy watykańskie, ważne jest jednak, że dzisiejszy papież już wtedy próbował walczyć z tą kościelną zbrodnią. Oddawajmy mu zatem sprawiedliwość.