Ewangelia Łukasza 6,37
„Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni, nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni.”
Kiedy ktoś mnie zezłości albo wręcz zgorszy swoim postępowaniem, czasem udaje mi się zażyć takie oto lekarstwo na uspokojenie: zaczynam zastanawiać się, czy aby na pewno ja sam jestem dużo lepszy. Czy nie mam tej samej wady, nie bywam również nieznośny; choćby nawet trochę mniej, ale też. Rzadko mi się zdarza takie samokrytyczne otrzeźwienie, na ogół złe uczucia znikają z innych powodów – ale czasem Duch Święty pozwala mi spojrzeć przez chwilę na samego siebie zamiast wgapiać się ciągle w bliźniego swego. Pozwala mi zobaczyć samego siebie w porządnym lustrze.
Samokrytycyzm (właściwie powinno się mówię „autokrytycyzm”, by nie łączyć obcego słowa z polskim) jest potrzebny jak powietrze również instytucjom. Oczywiście państwowym, państwom: gdyby władcy byli pokorniejsi, nie byłoby wojen. Myślę tu jednak o mojej instytucji naczelnej: moim, rzymskokatolickim Kościele. Dostał on olbrzymiego bodźca do rachunku własnego sumienia w postaci wyłażących kolejno z ukrycia spraw o molestowanie nieletnich. W USA, potem Irlandii, potem Niemiec, już we Włoszech zaczyna się to samo. Kiedy zacznie się w Polsce? Jest sporo sygnałów, że nad Wisłą jest w tej sprawie jak zawsze i że nie jesteśmy jeszcze na etapie pozbywania się dywanów, pod które można coś zamieść.
W swoim znakomitym artykule „Ani bramini Kościoła, ani wikariusze biskupa” („Tygodnik Powszechny” z 28 lutego br.) Jacek Prusak SJ zaznacza, że księża rzymskokatoliccy nie są grupą podwyższonego ryzyka w sprawie owego molestowania, czyli nie deprawują w ten sposób częściej niż inne grupy społeczne (pedagodzy, psychologowie) czy duchowni innych wyznań (związek sprawy z celibatem nie jest oczywisty). Przeciwnie, zdarza się im to stosunkowo rzadziej. Nie wynika z tego jednak, że u nas jest cacy. Bo od Kościoła wymaga się więcej! Szczególnie w sprawie przykazania zwanego w katechizmie szóstym, tak akcentowanego kiedyś, że wydawało się pierwszym.
A najwięcej wymaga się od ludzi, którzy mają w Kościele rolę szczególną: świecenia nie tylko wykładem, ale i przykładem. Ks. Prusak stawia śmiałą tezę, że ustrój jego i mojego Kościoła jest po pierwsze zbyt centralistyczny: wszyscy biskupi są obecnie mianowani bezpośrednio przez papieża (jeszcze w 1829 roku było ich tylko 24 na 646). Rezultat tego centralizmu jest taki, że liczy się faktycznie wierność władzy, nie realne wyniki duszpasterskie. Po drugie – twierdzi krakowski jezuita – jest to ustrój kastowy. Wzajemne relacje wewnątrz duchowieństwa są ważniejsze niż relacje z Bogiem. „Ksiądz może bać się biskupa bardziej niż Boga – historia Kościoła dostarcza na to przykładów”. Na szczęście jednak „klerykalna struktura umiera w konwulsjach”. Co prawda, wydaje mi się, że raczej nie w Polsce, ale nasz kraj nie jest na szczęście samotną wyspą w katolickim archipelagu i uzbrójmy się w cierpliwość (oczywiście też w aktywność, która czyni z Kościoła domenę nie tylko księży).
Ale tendencja decentralizacyjna ma też drugą stronę medalu. Czy decentralizacja mojego Kościoła będzie korzystna dla jego polskiej części? W końcu wobec Radia Maryja przedstawiciel właśnie papieskiej centrali, czyli nuncjusz Józef Kowalczyk, zachowywał większy krytycyzm niż nasi miejscowi biskupi. Niemniej piramidalna struktura eklezjalna jest nie do utrzymania, zgadzam się w pełni. I ma ona jakiś związek z brakiem samokrytycyzmu, z sądzeniem świata znacznie mniej surowym niż własnych struktur i osób. Na szczytach piramidy mogą być tylko święci…
Myśli na czas zwany Wielkim Postem: w znakomitym programie religia tv usłyszałem od jezuity, ks. Jacka Bolewskiego, że Jezus nie był wcale typem ascety. Natomiast – to już uwaga moja – był ascetą Jan Chrzciciel, pustelnik żywiący się tylko szarańczą i miodem leśnym. Jak różni bywają ludzie, także ci najwyższej miary. A propos, co do Ewangelii na wczorajszą niedzielę: żona mnie zapytała, czemu ksiądz przeczytał, że po Przemienieniu odezwał się głos z obłoku: „To jest syn mój wybrany”. Co to – zapytała – za nowy pomysł przekładowy (zawsze było, że ”umiłowany”)? Otóż sprawa jest stara, jak Ewangelia, mianowicie ta według Łukasza, która ma tu po prostu inne słowo niż Mateusz i Marek. Niech żyje różnorodny pluralizm!